Jest rok 2011, a Witold Szabłowski z żoną i półtoraroczną córką postanawia odtworzyć PRL, ten z początku lat osiemdziesiątych. Bez żadnego pójścia na łatwiznę: mają być kolejki (tylko skąd je wziąć...), braki towarów w sklepach, zakupy na kartki, wyłączenia prądu i wody, szary papier toaletowy, i trwała dla żony. Tak przez pół roku. Ten absurdalny pomysł owocuje fascynującym zapisem, przy którym niejednokrotnie śmiałam się na głos, a chwilami nieco wzruszałam.
Socjalistyczne wersje Witka i Izy usiłują zapoznać się z sąsiadami, najlepiej standardową metodą pójścia ze szklanką, żeby pożyczyć cukier. Rzeczywiście, dzisiaj w dobie otwartych na okrągło sklepów to zupełnie zapomniany zwyczaj, a wrócił do mnie jak żywy, przecież sama chodziłam do sąsiadek. Aktualni sąsiedzi nie bardzo chcą wpuszczać dziwacznych petentów do własnego mieszkania, prośby o pożyczenie cukru nie rozumieją. Bohater próbuje zagadywać ludzi w kolejce w elektrowni, co udaje mu się dopiero wtedy, kiedy zaczyna narzekać. "– I w sklepach nic nie można dostać! – narzekam więc i czuję, jak włączam się we wspólnotę cierpiących Polaków, jak ludzie w kolejce zaczynają mnie akceptować. To nic, że moje słowa są bez sensu – w sklepach kapitalistycznych jest przecież wszystko. Ważne, że przebijają przeze mnie smutek i gorycz. Mur między mną a resztą kolejki runął, tak jak mur berliński."
Iza zakłada córce pieluchy z tetry i używa siateczkowych podpasek z waty (Witek gdzieś wytrzasnął oryginalne z epoki), a i tak ma dobrze, bo wtedy często trzeba było używać po prostu waty (o ile była). Trudno w to teraz uwierzyć. Tak samo jak w to, że w 81 nie było sera żółtego ani ryżu. Natomiast w PRL-owskim kryzysie ludzie podobno zjadali tyle samo mięsa co dziś: 66 kilo rocznie.
Pralka Frania jest trudna w obsłudze, a po miesiącu się psuje na amen. Iza musi prać metodą radziecką - gotować w garze. Mąż oczywiście nie pomaga, w ówczesnej Polsce mężczyźni w domu nic nie robili. Na wakacje jadą pociągiem na Mazury, z koszem jaj na twardo, którymi częstują niczego się nie spodziewających przypadkowych towarzyszy podróży. Pozorną korzyścią jest zniknięcie z Internetu: po pewnym czasie autorów zaczynają odwiedzać znajomi. Przynoszą jedzenie, siedzą i gadają do późna w nocy. Ale robią tak tylko raz. Traktują to jak jedną z wielu dostępnych rozrywek; fejsbukowe wydarzenie do zaliczenia. Fascynująca jest obserwacja matki Witolda, że w PRL-u zawsze wszystko wiedziała, mimo braku netu i komórek. Szło się do sklepu i dowiadywało wszystkiego mimochodem.
Pod koniec zaczynają trochę przynudzać: Iza zachwala PRL-owskie wychowanie dziecka, z plasteliną, skakaniem po kałużach i przyglądaniem się mrówkom. Nie miałam problemu z takimi rozrywkami z własnym dzieckiem, mimo mieszkania na zgniłym Zachodzie w drugiej dekadzie wieku XXI i posiadania smartfona (choć pamiętam, jak zostaliśmy skrzyczani przez dozorczynię za pisanie kredą po chodniku). Eksperymentatorzy mają chwilę załamania, kiedy Iza zachodzi w ciążę, i nie mogą po prostu zadzwonić umówić się do lekarza. Okazuje się jednak, że PRL-owska metoda załatwiania sposobem działa i w 2011. Dobrze zresztą mają się też łapówki. Szkoda, że autorzy nie zapisali cisnącej się pod palce uwagi, że współcześnie istnieją kobiety, których na prywatnego lekarza nie stać, muszą więc korzystać z rozwiązań pamiętających stary system. Nie ma też spostrzeżenia, że wprawdzie w tamtych strasznych czasach nie było smarftonów, gugla oraz rukoli, za to kobieta mogła usunąć niechcianą ciążę - chętnie bym zresztą przeczytała, jak to naprawdę wyglądało w okolicy stanu wojennego. Zabrakło mi tutaj również tekstu o kulturze, mam wrażenie, że w tamtej epoce wydawało się całkiem wartościowe książki, działały biblioteki i teatry. Ani słowa na ten temat.
|